Co prawda lato w Norwegii nie rozpieszcza i raczej nie poszukujemy ochłody, mimo to widok śniegu w lipcu ucieszył dzieci. Nie tylko lodowiec Folgefonna oferuje zimowe atrakcje. Na trasie do Oddy na niewielkich wysokościach wciąż można znaleźć płaty śniegu, które wyraźnie odcinają się od ciemnych skał. Jedziemy wzdłuż przejrzystych jak łza rzek, lazurowych jezior, aż trudno mi utrzymać wzrok na drodze, a powinnam, bo prowadzę. Krajobraz ginie w tunelach, które co i rusz wiodą pod górami.
No i jesteśmy. Cel: Folgefonna, trzeci co do wielkości lodowiec w Norwegii (ma powierzchnię 214 km²). Znajduje się między Sørfjord, Åkrafjord i Hardangerfjord. Nie jest on pozostałością po okresie zlodowaceń. Powstał na skutek topnienia warstw śniegu, które następnie zamarzały. Folgefonna ma wiele języków, m.in.: Bondhusbreen (pod który idziemy), Blomsterskardsbreen, Buerbreen.



By połączyć sprawy towarzyskie z krajoznawczymi wybieramy się na lekki szlak z Sunndal. Idealny dla tych, którzy zbyt dużo chodzić nie mogą, lub nie lubią. Pierwszy odcinek trasy można pokonać z dzieckiem w wózku, czy o kulach. Zatrzymujemy się nad jeziorem. To urocze miejsce na piknik, są tam trzy stoły z wyśmienitymi widokami.


Tu pozostawiamy tych, którzy stwierdzają, że dotarli do celu. Ruszamy pod lodowiec. Kolejny etap szlaku prowadzi na drugą stronę jeziora, jest wciąż dość lekki, choć już nie prowadzi szutrową drogą.


Za nim zaczyna się nieco bardziej męczące podejście. Można zgubić buta na błotnistych odcinkach, co też nasz Mateusz czyni ochoczo. Tata idzie jednak na ratunek na tyle sprawnie, że skarpeta nawet nie zdążyła musnąć o błotko.
Gdy wchodzimy na obszar Parku Narodowego tracimy trop. To znaczy lodowiec widać w oddali, ale szlak gdzieś się rozmywa. Kierujemy się pod wzgórze lewą stroną. Pokonując wielkie kamienie narzutowe czuję się jak krasnal. Choć niby jest płasko, idzie się źle. W dodatku jęzor lodowca niknie nam z oczu. Wracamy do niewielkiego gaiku. Okazuje się, że po wyjściu z niego należy kierować się NA PRAWO.
Mokre skały są bardzo śliskie, jest stromo, ostatni etap wymaga najwięcej wysiłku. Mateusz daje radę, choć jest mocno zmęczony.

Pod lodowcem okazuje się, że nie jesteśmy sami.


Cieszymy się, że nie zrezygnowaliśmy, a była taka pokusa, gdy nie wiedzieliśmy, którędy iść. W czasie marszu pod górę kilkakrotnie słyszeliśmy rozmowy osób, które tu zmierzały, ale nikt nie dotarł pod lodowiec. Czyżby też zbłądzili?
Później zjazd na butach po stromiźnie. Mateusz trzyma fason. Lodowiec też, nic mu się nie odrywa. Wracamy do bazy. Miło było!