Nasze dzieci w podróży mają wiele udogodnień – komfortowe nosidła, buty z membraną. Czapki od słońca, niektóre nawet z filtrem UV. Podobnie my, jeśli chcemy chodzić po górach, zakładamy trekkingowe obuwie, termiczną odzież, ergonomiczne plecaki. I czujemy się dobrze. Ale czasem jest mi głupio…
Tak było podczas pobytu w północnym Wietnamie, gdzie razem z Kubą zatrzymaliśmy się w bambusowej chatce w górach u rodziny z plemienia Czarnych H’mongów. To rodzaj turystyki, dzięki której można poczuć na własnej skórze, co znaczy mieszkać z dala od cywilizacji oraz wesprzeć skromny budżet goszczących ludzi.
Na głównym placu w Sapa (takie azjatyckie Zakopane, u stóp najwyższego wietnamskiego szczytu Phan Xi Păng 3143 m npm) kobiety z okolicznych plemion sprzedają rękodzieła i przy okazji namawiają na wizytę w ich wioskach. Mało która zna angielski w stopniu choćby komunikatywnym; nadrabiają uśmiechem. Nas długo nie trzeba było przekonywać.
Domek należący do 23-letniej Jen i jej męża znajdował się 2 godziny drogi na piechotę od miasta Sapa, pośrodku tarasowych pól ryżowych. Widoki bajeczne, ale życie w tych okolicach już nie. Brak łazienek, kanalizacji, podłóg, w zasadzie dużo braków. Obiad gotuje się na ognisku w chacie. Zamiast kuchennego blatu – klepisko. Nie mogłam uwierzyć, że w tych warunkach mogą powstawać takie pyszności. Sajgonki domowej roboty smakowały wyśmienicie.
W koło bieda. Dzieci w niemiłosiernie brudnych ubraniach (to już wykracza daleko poza schemat „dziecko brudne to dziecko szczęśliwe”), co drugi maluch ma spodnie potargane na tyłku. Niemowlaki bez pieluch sikają w koce. Pampersy w sklepie kupuje się na sztuki i używa od święta.
Popularną rozrywką miejscowych jest hodowla ptaków. Wyplatają im klatki, uczą szlagierów, porozumiewają się z nimi gwiżdżąc. Poza tym nie ma tam wiele do robienia w czasie wolnym. Pozostaje”happy water” – bimber pędzony z ryżu. Gdy przyszliśmy do chaty mąż Jen był szczęśliwy z kolegami i nie udawało mu się pojąć, że wietnamskiego nie rozumiemy.
A czemu było mi głupio? Goszcząca nas Jen niosła swoją 3-miesięczną córeczkę Mao na plecach; na moich znajdował się wygodny plecak Deuter. Po błotnistych zboczach dreptała w plastikowych klapkach, ja w butach z podeszwą vibram. Na nogach miała getry obwiązane zgodnie z tradycją kawałkiem sznurka, ja spodnie z goretexu.
Szłyśmy obok siebie, takie same, a jednocześnie całkiem inne. Różniło nas nie tylko pochodzenie, język i ubranie. Różniły nas marzenia. Jen marzyła, żeby w domu mieć łazienkę. Ja o kolejnych wyprawach.
W takich momentach głupio mi na myśl o sprawach, które powodują, że bywam niezadowolona…