Ostaniego dnia w Bangkoku pojechaliśmy z naszym znajomym kierowcą tuk- tuka do Wielkiego Pałacu. Niestety długa kolejka po bilety, upał, a zwłaszcza nienajlepszy nastrój dzieci zmusiły nas do zmiany planów. Był to jeden z tych momentów, kiedy odczuwam niedosyt. Dzieje się tak gdy to, co chciałabym zrobić jest niemożliwe. Albo inaczej – możliwe, ale kosztem samopoczucia dzieci. Czasem trzeba po prostu odpuścić.
Gdy ochłonęliśmy w knajpce, poszliśmy w kierunku Wat Pho. Jest to kompleks świątynny, najstarszy i największy w całym Bangkoku, tam znajduje się oficjalna szkoła masażu tajskiego. Wielu turystów ciągnie do świątyni, żeby zobaczyć posąg Leżącego (Odpoczywającego) Buddy.
Po drodze agenci sprzedający wycieczki prześcigali się w kłamstwach, próbując namówić nas do skorzystania z oferty.
– Gdzie idziecie? Wat Pho? Nie idźcie tam, teraz świątynia jest zamknięta – radziiła jakaś kobieta z przypiętym identyfikatorem. Wyglądała wiarygodnie, ale mówiła bzdury.
– Wat Pho? Weźcie taksówkę, to z pół godziny marszu – mówił kolejny informator.
Z mapy wynikało coś zupełnie innego, ale dla pewności spytaliśmy mijanych turystów.
– Idźcie do końca białego muru, to jakieś 200 metrów.
Gdy po minucie znaleźliśmy się przed świątynią, przywitał nas cień, z miejsca czyniący otoczenie przyjaznym. Razem z Kają zastanawiałyśmy się po drodze, czy posąg Buddy będzie większy od niej.
– Mamo, on jest ode mnie dużo większy. Jest większy nawet od taty! – Kaja wpatrywała się w leżącą postać o długości 46 metrów i wysoką na 15, a właściwie w jej złotą twarz z półprzymkniętymi powiekami.
Nie tylko gigantyczny posąg, ale i cała świątynia, zdobiona freskami i malowanymi w kwietne motywy okiennicami zrobiła na nas wrażenie. Odpoczywający Budda lśni i zachwyca osiągając stan nirwany. Na jego olbrzymich stopach wygrawerowano starożytne symbole i inkustrowano je macicą perłową. Ludzi dużo, to chyba nieuniknione, jednak o wiele mniej niż w Wielkim Pałacu.
Kiedy opuściliśmy główną kaplicę zaczęły się prawdziwe atrakcje dla dzieci. Tuż obok niej znajduje się fontanna z dorodnymi karpiami koi, skaczącymi ponad wodę.
Dzieci spędziły na ich dokarmianiu dobrą chwilę (choć ryby niechętnie jadły liście z dzisiejszego menu). A potem wkroczyliśmy w świat zaczarowanych drzwi, który nie chciał nas wypuścić z powrotem do świata realnego. Bo gdy tylko znaleźliśmy jedne drzwi, zaraz potem ukazywały się następne i następne. Kaja nie mogła się powstrzymać od zaglądania na wciąż nowe krużganki z wieżami, z posągami i z pomniejszymi kaplicami, które ciągną się na olbrzymim obszarze.
– Tu jest wspaniale – orzekła, gdy dotarliśmy do krużganka z posągami Budd poustawianymi pod ścianą (na terenie Wat Pho jest ich ponad tysiąc).
Czar magicznych drzwi wciąż działał i był silniejszy nawet od wspaniałości posągów. Moglibyśmy tak chodzić pewnie do nocy. Ale ostatni wieczór przeznaczyliśmy na przedstawienie Siam Niramit. To wielkie show przybliżające historię kraju, kulturę poszczególnych regionów, a także wierzenia Tajów. Taneczno-muzyczne przedstawienie z żywymi zwierzętami, rzeką na scenie, z bajeczną scenografią trwa 1,5 godziny i nawet minuta nie wydała mi się nudna. Uparłam się, żeby tam pójść głównie ze względu na Kaję, która uwielbia teatr. A tymczasem to Samuel, gdy usłyszał muzykę, zobaczył światła i tancerzy, piszczał z radości i cieszył się, no jak dziecko. Przedstawienie podobało się również nam, dorosłym (i chyba przeznaczone jest dla starszych widzów, bo rozpoczyna się o godzinie 20.00). Po tym kulturalnym strzale wróciliśmy do hotelu późno, jak zwykle na wariata, bo rano musieliśmy wstać po 4. Taki urok naszych wyjazdów. Odpoczniemy po powrocie.